ZOBACZ DRUGĄ ODSŁONĘ "Po Toruniu"

30 grudnia 2015

B-54/M-2 - Schron amunicyjny (miejsce egzekucji z 1939 r.)

Winnica.
Echo ciężkich niemieckich buciorów, uderzających o bruk, wciąż roznosiło się po Toruniu i jego okolicach. Właśnie mijał pierwszy tydzień okupacji miasta, ale obraz wkraczającej do Grodu Kopernika wrogiej armii, nadal był żywy, podobnie jak przyprawiający o ciarki, ryk silników Luftwaffe i bomby spadające na toruńskie lotnisko.

Ostatnio, co – w świetle najnowszych wydarzeń – było czymś zupełnie naturalnym, w rozmowach dominował jeden temat – WOJNA. Wszyscy zastanawiali się, ile potrwa i kiedy państwa sprzymierzone przyjdą nam z odsieczą. Póki co, od 6 września 1939 r., kiedy to wysadzono oba toruńskie mosty, a Armia „Pomorze” opuściła miasto, co ostatecznie zamykało proces ewakuacji władz cywilnych i wojskowych, torunianie byli zdani tylko na siebie. Prezydent Leon Raszeja i jego administracja trafili do Lublina. Dla Raszei był to ostatni przystanek w życiu, bowiem 9 września zginął w zbombardowanym przez Niemców lubelskim ratuszu. Toruń był zatem od tygodnia pozbawiony polskich władz, za to z bezczelnie rozgoszczonym okupantem. 

To czwartkowe popołudnie, 14 września 1939 roku, było dość pogodne, chociaż od tygodnia nawet najbardziej słoneczny dzień, wydawał się dla torunian i mieszkańców okolicznych wsi, pochmurny i przytłaczająco szary. Kolory przemijającego lata wyblakły pod wpływem bezsilności i poczucia bolesnej klęski.

Przed jednym z domów we wsi Rubinkowo stało pięciu chłopców, z których żaden nie skończył jeszcze dwudziestu lat. Bracia Janek i Kazik Lewandowscy zaprosili swoich przyjaciół: Cześka Piątkowskiego, Kazika Winiarskiego i Bronka (imię hipotetyczne, nie udało mi się ustalić prawdziwych danych piątego uczestnika spotkania przed domem Lewandowskich). Prowadząc luźną rozmowę i pomimo trwającej wojny, ciesząc się swoim towarzystwem, nawet przez myśl im nie przeszło, że dla trójki z nich ten dzień będzie ostatnim w ich, jakże krótkim, życiu.
      – Mówię wam, nikt nam nie pomoże, a Hitler za chwilę zabierze się za Francuzów, a potem uderzy na Londyn – perorował Czesław, który mając 19 lat był najstarszy z całego towarzystwa.
      – Bzdury gadasz, Czesiu – odezwał się Bronek. – Hitler nie pokona Francuzów, że o Anglikach nie wspomnę. Może miesiąc, może dwa i szkopy będą czmychać po lasach. Mój ojciec mówi, że Niemce nie wytrzymają na dłuższą metę, a oręż naszych sojuszników jest znacznie silniejsza. A wy, co o tym myślicie? – zwrócił się w stronę braci Lewandowskich.

Zapadła chwila milczenia. Bracia spojrzeli po sobie, potem skierowali wzrok na dobrze im znane, przyjazne twarze. Znali się od lat i każdy liczył się ze zdaniem drugiego. Janek wzruszył tylko ramionami, Kazik był znacznie bardziej wylewny.
      – Nie ma na co czekać, trzeba chwycić za widły i przegonić stąd tych barbarzyńców. Żaden Niemiec nie będzie pluł mi w twarz – zakończył młodszy z braci parafrazą „Roty”.
      – Za jakie widły? Jakie przegonić? – Czesław ponownie zabrał głos. – Chcesz z widłami iść na czołgi? – na jego twarzy wymalowało się szczere zdziwienie. – To tak, jakbyś szklanką wody chciał ugasić płonącą stodołę. Trzeba działać z rozmysłem – popukał się w skroń. – Pamiętacie sklep tego szkopa, co go splądrowali tuż przed wejściem jego kamratów?

Wszyscy przytaknęli głowami.
      – Może, gdybyśmy zaczęli uprzykrzać im życie… – ciągnął wątek, gdy Janek wszedł mu w słowo.
      – Panowie, wywołaliście bestię z lasu. Niemcy idą.

Nie wiedzieli, co robić. Zostać, schować się w domu, czy uciekać? Ale nie zrobili przecież nic złego. Było jeszcze przed godziną policyjną, dopiero dochodziła osiemnasta. Tymczasem patrol niemieckich żołnierzy Wehrmachtu szedł w ich kierunku.
      – Hände hoch! – krzyknął jeden z żołnierzy w trochę za dużym hełmie, który zbyt mocno opadał mu na oczy, co zresztą zauważył sam zainteresowany, bo szybko poprawił nakrycie głowy. – Nicht bewegen!
      – Co on szwargota? – szepnął Janek wprost do ucha Bronka, który znał trochę niemiecki od swojego ojciec, posługującego się nim biegle.
      – Że mamy podnieść ręce do góry i się nie ruszać – wyjaśnił Bronek również szepcząc.
      – Stille! – wrzasnął Niemiec wyraźnie wyprowadzony z równowagi. – Nehmen ihr – rozkazał reszcie żołnierzy z patrolu.
      – Zabierają nas – zdążył jeszcze powiedzieć Bronek nim poczuł silne ukłucie między żebrami. To jeden z żołnierzy Wehrmachtu próbował go przewiercić lufą karabinu.

Sąsiedzi widząc zamieszanie przed domem Lewandowskich, wyszli na drogę i zobaczyli pięciu chłopców, z których tylko jeden mógł uchodzić za młodego mężczyznę, prowadzonych pod bronią przez kilku niemieckich żołnierzy.
      – I za co ich zabieracie, bandyci! – krzyknęła jakaś kobieta z tłumu.
      – Wypuście ich, bydlaki! – odezwał się inny, tym razem męski głos.

Okupanci nie rozumiejąc obco brzmiących słów, nie zwracali na nie uwagi. Wyprowadzili aresztowanych na główną drogę wiodącą do Lubicza. Po drodze zgarnęli jeszcze trzech mężczyzn. Tego jednego chłopcy w ogóle nie znali. Nie był stąd. Z kolei Tadeusza Drzewuckiego kojarzyli wszyscy w Rubinkowie, w końcu pracował w miejscowym urzędzie pocztowym, a Leon Kurzawa miał swoje gospodarstwo, więc i jego twarz nie była obca.

Tymczasem bocznymi polnymi drogami, gnał jakiś mężczyzna. Biegł ile sił w nogach, a nawet i szybciej, co należy tłumaczyć buzującą w jego żyłach adrenaliną. Pęd sprawił, że po drodze zgubił czapkę, ale ani myślał zatrzymywać się, by ją podnieść. Gdy wpadł do domu przyjaciela, dyszał jak wysłużony parowóz, który cudem pokonał odcinek Kraków-Zakopane. Parę sekund minęło nim złapał oddech i zdołał wysapać:
      – Niemcy zabierają ci dzieciaka.
      – Gdzie?! – poderwał się ojciec Bronka z taboretu.
      – Szli w stronę głównej drogi na Lubicz.

Nie wahając się chwili, mężczyzna pobiegł ratować syna. Złapał ich w ostatnim momencie. Postanowił wykorzystać znajomość języka niemieckiego, tłumacząc dowódcy patrolu, że to jeszcze dziecko, że on nikomu nie zrobił krzywdy. Prośby o litość najwyraźniej poskutkowały, ponieważ po kilku kopniakach i wyzwiskach, wypchnięto Bronka poza grupę.
      – Geh mir aus den Augen, du polnischen Schwein! – warknął na odchodne.

Bronek z kilkoma siniakami i otarciami został z ojcem, tymczasem resztę Niemcy poprowadzili dalej do domu, gdzie stacjonował sztab jednostki wojskowej. 

To właśnie tam zapadł wyrok. Major Wehrmachtu, wykorzystując rozporządzenie o sądach doraźnych, wydane przez feldmarszałka Walthera von Brauchitscha zaledwie przed dwoma dniami, jedną decyzją skazał całą siódemkę na śmierć. Oficjalnie w papierach wszystko musiało się zgadzać, zatem wyrok śmierci był karą za napad na niemiecki sklep, o którym wcześniej, w rozmowie z przyjaciółmi, wspomniał Czesław. W praktyce sądy doraźne miały tylko jeden cel – rozgrzeszać mordy dokonane na polskiej ludności cywilnej. Na podstawie tego samego rozporządzenia, w kolejnych miesiącach wojny będą skazywani na śmierć więźniowie Fortu VII.

Oczywiście nikt nie odczytał im aktu oskarżenia, a o wyroku wiedzieli jedynie ci, co mieli go wykonać, ale mimo to siódemka aresztantów opuszczała dom z poczuciem, że to ich ostatni spacer, po dobrze im znanej okolicy. Kazik Lewandowski nie chciał odchodzić w ciszy. Niech tchórzliwe szkopy wiedzą, że mordują dumnego Polaka. Zanurzył rękę w kieszeni i wyjął harmonijkę, z którą nigdy się nie rozstawał. Bez chwili wahania zaczął grać „Mazurka Dąbrowskiego”, reszta aresztantów zawtórowała mu cicho śpiewając. Na reakcję Niemców nie trzeba było długo czekać. Poszły w ruch kolby karabinów, które ciężko opadały na głowy i plecy aresztowanych.
      – Ruhe! – wrzeszczał Niemiec w za dużym hełmie, ale Kazimierz nic sobie z tego nie robił. Ani z pokrzykiwań szwaba, ani z kolejnych ciosów, które spadały na jego ciało. Po hymnie przyszła pora na kolejne polskie pieśni patriotyczne i dopiero, gdy ich oczom ukazał się schron amunicyjny z 1890 roku, melodia zamilkła. Wszyscy zrozumieli, co za chwilę się wydarzy.

Skazanych ustawiono pod ścianą schronu. Wśród oprawców było dwóch ludzi stąd – z Rubinkowa: rzeźnik Rudolf  Broese i Eryk Stanke, którzy nabrawszy doświadczenia w pierwszych tygodniach wojny, wykorzystają je również w październiku, gdy – już jako członkowie Selstschutzu – będą mordować Polaków na Barbarce. Janek i Kazik słysząc zgrzyt przeładowywanej broni, zdążyli jeszcze spojrzeć sobie w oczy i skinąć głowami. To krótkie braterskie pożegnanie było warte więcej, niż tysiące uścisków. Lufy karabinów zostały wymierzone w mieszkańców Rubinkowa. Niektórzy zamknęli oczy, inni z dumnie podniesioną głową, chcieli do końca widzieć twarze swych zabójców.

Na znak dowódcy otworzono ogień. Salwa poderwała z gałęzi szykujące się do snu ptaki. W absolutnej ciszy, huk przypominał wybuch bomby, a osuwające się na ziemię ciała, były niczym jesienne liście spadające z drzew.

Janek Lewandowski w ostatnich chwili pchnięty przez niewidzialną rękę Opatrzności, upadł na ziemię twarzą do przodu. Nie wprawieni jeszcze zabójcy nie wykonali zadania, jak należy, o czym świadczyły jęki rannych. Janek, którego kula nawet nie drasnęła, leżał cicho, udając martwego. Z twarzą częściowo zanurzoną w ziemi widział, jak jeden z oprawców podszedł do rzężącego Drzewuckiego i z bliska dwukrotnie strzelił mu w głowę. Również Kurzawa, najstarszy z nich wszystkich, liczący 41 wiosen, dawał oznaki życia. Dla niego morderca przeznaczył jedną kulę.

Nagle Janek czuje czyjąś obecność nad sobą. Żołnierz musiał zauważyć, że żyje, chociaż starszy z braci Lewandowskich nie wie, co go zdradziło: może oddech, może nieznaczny ruch w momencie, kiedy dobijano rannych? Tak czy inaczej, teraz przyszła jego kolej. Z twarzą wciąż skierowaną do dołu, oczekiwał strzału. Lecz zamiast tego, poczuł silne uderzenie w tył głowy. Przeszywający ból odebrał mu dech, a obraz zaszedł mgłą. Ktoś chwycił go za ramię i odwrócił na plecy. Pomimo, iż widział niewyraźnie, rozpoznał hełm na pochylającej się nad nim głowie. Oprawca chciał sobie wziąć trofeum. Bagnetem zerwał zegarek z ręki Janka, kalecząc go przy tym w nadgarstek. Potem obraz rozmył się jeszcze bardziej i zapadła ciemność.

Nie wiadomo co sprawiło, że Niemcy pomyśleli, że Janek nie żyje. Być może wklęśnięta, od uderzenia kolbą karabinu, czaszka? Być może utratę przytomności potraktowali jako zgon? Po jakimś czasie świadomość wróciła. Dookoła panował już mrok. Nadal leżał wśród trupów znajomych. Dostrzegł również niemieckich żołnierzy, pilnujących miejsca zbrodni, ale byli w bezpiecznej odległości.

Zaraz… Co to było? Jakieś ciche stęknięcie? Nieznaczny ruch? Ktoś przeżył? – Janek podczołgał się bliżej, gdy zdał sobie sprawę, że wpatrują się w niego żywe oczy. To nieznajomy mężczyzna, którego Niemcy zgarnęli po drodze.
      – Jesteś ranny? – wyszeptał Janek.
      – Tak. Dostałem w klatkę, ale nie jest tak źle – odparł tamten.
      – Dasz radę się czołgać?
      – Chyba tak, ale droga jest obstawiona.
      – Droga odpada. Musimy dostać się nad Wisłę. Będę prowadził.

Z niemałym trudem przeczołgali się w stronę lasu. Noc okazała się ich wielkim sprzymierzeńcem. Janek dobrze znał te tereny. Praktycznie się tu wychował, więc nawet w ciemnościach poruszał się pewnie. Gdy znaleźli się w bezpiecznej odległości i nie usłyszeli odgłosów pościgu, przystanęli na moment, aby zobaczyć ranę Nieznajomego. Na szczęście kula przeszła na wylot na wysokości obojczyka. Zapewne bolało jak diabli, ale bynajmniej nie była to rana śmiertelna, przynajmniej tak się Jankowi wydawało.

Ruszyli dalej. Skupieni na konkretnym celu, zapomnieli się sobie przedstawić. Na zawsze pozostaną dla siebie nieznajomymi cudem ocalonymi od – wydawałoby się – niechybnej śmierci. Przedzierając się przez drzewa, Janek pomyślał o swoim bracie. On nie miał tyle szczęścia. Pocieszające może być jedynie to, że zginął od razu, nie męczył się. 

Gdy dotarli nad rzekę dostrzegli grupę uchodźców przygotowujących się do przeprawy przez Wisłę.

Nieznajomy podszedł do nich, porozmawiał z nimi chwilę, po czym wrócił do Janka.
      – Możemy zabrać się z nimi.
      – Ja zostaję – oświadczył Janek.
      – Będą cię szukać.
      – Pewnie tak. Dam sobie radę.
      – Zatem powodzenia.
      – Powodzenia.

Uścisnęli sobie dłonie. Nigdy więcej się nie spotkali. Los Nieznajomego do dziś jest tajemnicą.

Tymczasem Jan Lewandowski dostał się do Torunia, gdzie przez jakiś czas ukrywał się u swoich dziadków przy ul. Grudziądzkiej. Zaczął nawet pracę w fabryce kotłów Born & Schütze. Jednak dość szybko Niemcy wpadli na jego ślad. Janek na dziewięć długich miesięcy trafił do toruńskiej katowni gestapo przy ul. Bydgoskiej. Po tym pobycie pozostały mu pamiątki w postaci licznych blizn na plecach. Biczowany w trakcie śledztwa został na koniec wpisany na listę do rozstrzelania na Barbarce. Jednak i z tej opresji przyszło niespodziewane ocalenie, bowiem przez przypadek, zamiast na stracenie, wysłano go na roboty do Austrii, gdzie przeżył wojnę, by potem opowiedzieć o swoich przeżyciach.

Co się stało z ciałami pomordowanych? Gdy mieszkańcy Rubinkowa dowiedzieli się o egzekucji, przyszli po ciała i przenieśli je na stary cmentarz, gdzie pochowano całą piątkę (o cmentarzu na Rubinkowie przeczytacie na blogu „Po Toruniu” na początku 2016 r.).

Dopiero w latach ’70 z inicjatywy Mieszkańców Osiedla Jakubskie Przedmieście, na schronie zawieszono tablicę upamiętniającą jedne z pierwszych ofiar toruńskiej okupacji. Wówczas pojawiła się też propozycja, aby w schronie B-54 utworzyć Izbę Pamięci. Pomysł ten nigdy nie został zrealizowany, a od wielu lat w fortyfikacji mieści się sklep ze śrubkami.

O tym, co wydarzyło się w tym miejscu dowiedziałem się dość wcześnie, bo w wieku 7 lat, kiedy po raz pierwszy przyszedłem tu z klasą. Nasza wychowawczyni każdego roku przyprowadzała w to miejsce swoich podopiecznych. Zawsze w okolicach 14 września przychodziliśmy robić porządek, zapalaliśmy znicze, sadziliśmy kwiatki i tak przez pierwsze trzy lata podstawówki, potem pałeczkę przejmowali kolejni pierwszacy. Ta namiastka wychowania patriotycznego sprawiła, że wciąż powracam pod tę jedyną w Toruniu ścianę śmierci. 

Historycy do dziś zastanawiają się, jaki był powód egzekucji piątki, a w zamyśle siódemki młodych ludzi (bo i mającego 41 lat Leona Kurzawę trudno uznać, za osobę starą). Jedni uważają, że to była zemsta za pobicie niemieckich żołnierzy, inni sądzą, że punktem zapalnym było splądrowanie w Rubinkowie sklepu prowadzonego przez Niemca. Ja bynajmniej, ani w jednym, ani w drugiej hipotezie nie widzę powodu do zabicia siedmiu ludzi, a pretekst… Pretekst zawsze można znaleźć. Jeśli żaden Niemiec nie dostałby po mordzie, nie straciłby szyby w swoim sklepie, znaleziono by inny: krzywe spojrzenie, zbyt wysoko uniesione czoło czy śpiewane pod nosem „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ściana schronu przy Szosie Lubickiej, to miejsce zbrodni wojennej, popełnionej z czystej abominacji, połączonej z agresją do Polaków. I tak doszliśmy do prawdziwego powodu tej i innych egzekucji. Tym powodem była nienawiść – nienawiść w najohydniejszej z form.
fragment grobu Tadeusza Drzewuckiego na rubinkowskim cmentarzu

L   O   K   A   L   I   Z   A   T   O   R
zobacz całą mapę "Po Toruniu" >>>