ZOBACZ DRUGĄ ODSŁONĘ "Po Toruniu"

19 lipca 2017

ROWEREM | Toruń-Chorab-Górsk

Są takie chwile, przebłyski takie, kiedy myślę, że już wszystko widziałem w swoim mieście, choć – paradoksalnie – wiem, że to nie prawda. W Toruniu jest jeszcze wiele miejsc do odwiedzenia, wiele historii do opowiedzenia. Od czasu do czasu jednak, trzeba sobie zrobić przerwę, reset systemu. A gdzie to zrobić lepiej niż na łonie przyrody?

Był słoneczny niedzielny poranek, 9 lipca 2017 r. Mogłem siedzieć na krześle, za biurkiem, przed laptopem i łazić po facebooku, czy po innym ustrojstwie zabierającym czas; mogłem też coś napisać, albo skończyć czytać „Niebezpieczną grę” Joanny Opiat-Bojarskiej, ale już od śniadania coś mną nosiło. Moja pierwsza wychowawczyni z podstawówki, w której czasami odzywał się duch niespełnionej lekarz-pediatry – zdiagnozowałaby tę moją poranną ruchliwość wprost: owsiki. Według niej połowa klasy hodowała w swoich zakamarkach te maciupeńkie stworzonka, chociaż na moje, miała jakieś skrzywienie na tym punkcie. W każdym razie, moja (powiedzmy) nadpobudliwość, wynikała z czego innego: tamtej niedzieli, obudziłem się z myślą zrealizowania planu przejażdżki do Chorabia. Ów plan narodził się niespełna miesiąc wcześniej, gdy zobaczyłem zdjęcia z uroczystości odsłonięcia pomnika. Do przejechania miałem 17 km w jedną stronę. Nie tak źle. W dwie strony, to 34, czyli o ponad 16 km mniej, niż mój zeszłoroczny rekord na trasie Toruń-Chełmża. Da się przejechać, jakby powiedział mój kumpel, z palcem w… Choć wyobrażam sobie, że musi to być cholernie niewygodnie tak jechać na rowerze z tym palcem w… Nieważne.

Miejskie niedzielne poranki są spokojne i senne. Z domu wyjeżdżam parę minut po 9, po drodze muszę jeszcze wdepnąć do Auchan po zapas wody i coś do przegryzienia, żeby na bieżąco uzupełniać poziom energii. Gdzieś z tyłu głowy tli się niecny plan, że na Chorabiu się nie skończy, że Chorab będzie tylko przystankiem pośrednim, a nie końcowym, że ta przejażdżka nie będzie miała charakteru wahadłowego. Do skrzyżowania Polnej z Szosą Chełmińską ze ścieżkami rowerowymi bywa różnie: raz są, raz ich nie ma i trzeba korzystać z ulicy, a i ulice są różne: jedne płaskie jak moja pierwsza dziewczyna, inne przypominające spleśniały ser z dziurami, jeszcze inne połatane, niczym skarpety kolesia, z którym wieki temu nawalałem w „wormsy”. Na Chełmińskiej wygodnie robi się dopiero za krzyżówką z Polną, jest tu fajna ścieżka rowerowa, przy której nie mogło zabraknąć miliona żółtych barierek, oddzielających mnie od jezdni. Przez około 6,5 km jadę prosto, mijam pętlę autobusową „Wrzosy I” i zjazd w ulicę Pawią (leśny trakt na Barbarkę). W końcu wyjeżdżam z miasta, o czym informuje mnie przydrożna tablica, a kawałek dalej inna obwieszcza, że wkraczam na tereny Gminy Łysomice.
Szosa Chełmińska
pętla autobusowa "Wrzosy I"
Ścieżka rowerowa ciągnie się dalej, pas drzew oddziela mnie od drogi wojewódzkiej nr 553. Ostatni raz, z tym że w drugą stronę, jechałem tędy cztery lata temu, gdy wracałem z Zamku Bierzgłowskiego. To było zanim wymyśliłem blog „Po Toruniu” i chyba najwyższy czas powtórzyć ten wypad, choć nieco zmodyfikowaną trasą. To jednak plany na przyszłość, raczej bliższą, niż dalszą, ale jednak przyszłość. Teraz liczy się inny cel i radość z obcowania z przyrodą. 

Co chwilę zatrzymuję się, bo widzę kolejne obrazy, które warto uwiecznić: malownicza ścieżka, wznosząca się i opadająca, kawałek dalej już wije się między ścianami drzew, niczym wąż… Jest co oglądać i czego słuchać. Zdejmuję słuchawki z uszu, bo swój koncert, przy akompaniamencie szumu drzew, dają tu chóry ptaków.
Po drodze przejeżdżam nad Strugą Łysomicką. W miejscu, gdzie jest kładka dla rowerów po prawej mamy mostek drogowy, po lewej zaś dużo bardziej atrakcyjny most kolejowy, a kawałek dalej, zbudowany w tym samym stylu, wiadukt, pod którym przejeżdżam. Ściany wiaduktu, oczywiście pobazgrane sprayem, bo idioci są, jak plaga zombie – dotrą wszędzie i reprezentują zbliżony poziom inteligencji, jak również umiejętności plastycznych.
most drogowy
most kolejowy
wiadukt kolejowy
Za wiaduktem ciągnie się nowa, wyasfaltowana leśna droga. Cztery lata temu wyglądała znacznie gorzej, dupa podskakiwała na wertepach, koła roweru grzęzły w piachu. Teraz jazda, to sama przyjemność.
Kilometr dalej, po prawej stronie, za torami, można wstąpić do Leśnictwa Olek, ale ja sobie daruję. Kawałeczek dalej asfaltówka łapie łuk, jest też zjazd w leśny tunel, gdzie asfaltu już nie ma – i właśnie tam należy skręcić.
Właściwie nie ma co się rozpędzać, bo 150 metrów dalej mamy rozwidlenie, gdzie trzeba się zdecydować, czy jedziemy na Chorab, czy jednak wybieramy Zamek Bierzgłowski. Odpowiednie władze zadbały o prawidłowe oznakowanie, więc nie sposób źle wybrać. Jest nawet tabliczka informująca o obelisku. Czyli jednak w lewo…
Gdy docieram do Chorabia jest po 11. Chorab, to nawet nie wioska, to osada z – dosłownie – jednym domem. Dookoła las, jedna ubita droga i obelisk odsłonięty 13 czerwca 2017 r. Pomnik przypomina nam, że właśnie w Chorabiu od września 1944 do stycznia 1945 r. działała filia Baukommando Weichsel (podobóz niemieckiego obozu KL Stutthof). Tutaj, w Chorabiu Niemcy przetrzymywali około 1700 Żydówek, zmuszając je do katorżniczej pracy przy kopaniu rowów strzeleckich. Głód, wycieńczenie, choroby i bestialstwo strażników przyczyniły się do śmierci wielu kobiet, które chowano w lesie w anonimowych grobach. Gdy 20 stycznia 1945 roku likwidowano obóz, więźniarki uznane za niezdolne do marszu, brutalnie zamordowano. Było ich w sumie 150, ale około 30 udało się przeżyć rzeź. 1300 kobiet rozpoczęło morderczy marsz w kierunku KL Stutthof. W ciągu sześciu dni zmarło z wycieńczenia lub zostało zabitych 400 więźniarek. Wybawienie przyszło w Koronowie, gdzie „konwój” zatrzymał się na nocleg w tamtejszym więzieniu. 26 stycznia Rosjanie zajęli miasto i uwolnili kobiety.

Żydówki zmarłe w Chorabiu długo czekały na upamiętnienie. Pomnik jednak stanął i mam nadzieję, że przyczyni się do większego zainteresowania historią tego miejsca.
obelisk w Chorabiu
Minęła 11:30. Mógłbym na tym zakończyć wycieczkę i za godzinę-półtorej byłbym z powrotem w domu. Czułem jednak historyczny i fizyczny niedosyt, więc zamiast się cofnąć, pojechałem dalej.
Ta wyprawa była również pierwszym testem GPSa google w wersji offline. Od jakiegoś czasu można sobie ściągnąć na telefon albo tablet mapy wybranego obszaru. Wszystko działa, jak na klasycznych mapach google, tylko że bez internetu. Można sobie wpisać skąd-dokąd chcemy jechać, a komputer wyznaczy trasę. Działa nawet autolokalizacja, a jedyny minus jest taki, że nie uwzględnia tras rowerowych (wytycza drogę tylko dla samochodów). Mimo to, nawet po lesie, GPS poprowadził mnie „całkiem” lub też „prawie” dobrze. I nawet nie trzeba patrzeć na mapę, bo głos mówi, kiedy masz skręcić w prawo, kiedy w lewo – jak w klasycznej nawigacji.
W drodze do Górska, gdzie chciałem dojechać, natrafić można na pozostałości starego cmentarza ewangelickiego w Cegielniku. Najstarsze nagrobki pochodzą podobno z 1900 roku. Do końca wojny stała obok kaplica, ale teraz nie ma po niej śladu. Aby zobaczyć to miejsce, nieco nadłożyłem drogi, a mówiąc szczerze: źle skręciłem i trafiłem tu przypadkiem, ale nie żałuję. Cmentarz znajduje się w lesie, otoczony dębami, sosnami i klonami, i choć jest bardzo zniszczony, to jednak dostrzegłem dobrą rękę, która zaczyna porządkować teren. Czyżby toruńska Lapidaria?
Pominę opisywanie kolejnych przejechanych kilometrów, bo i po drodze nie wydarzyło się nic godnego uwagi. W pewnym momencie człowiek zaczyna rozmyślać, jakby to dobrze było być już w domu, położyć się na kanapie, wyciągnąć nogi, zdrzemnąć… Ogarniacz jest jednak szybki i bolesny, bo do tego domu i kanapy jest spory kawał.
Do Górska wjeżdżam o wpół do pierwszej. Nigdy tu wcześniej nie byłem, jedynie przejeżdżałem w drodze do Bydgoszczy czy Szczecina. Przyjechałem tu z myślą o jednym miejscu – Pomniku ku czci ks. Jerzego Popiełuszki. To właśnie w Górsku, 19 października 1984 roku, kapelan „Solidarności” został porwany przez esbeków, a potem – w zupełnie innym miejscu – zamordowany. Zatem dla katolików, ale i dla każdego Polaka, powinno to być miejsce ważne. Więc jestem tu, na parkingu przy krajowej osiemdziesiątce i zastanawiam się: gdzie jest ten pomnik? Pamiętałem z wikimapii, że był niedaleko, ale nie specjalnie go widać. Usiadłem na krawężniku, napiłem się wody, zjadłem drożdżówkę i… widzę biegnącą od parkingu leśną ścieżkę. To pewnie tam – myślę i jadę. Faktycznie, po kilku metrach dostrzegam cel mojej podróży – ostatni przystanek, jak wtedy sądziłem.

Przewrócony monumentalny krzyż przewiązany czerwoną szarfą, robi wrażenie i tak bardzo różni się od toruńskiego. Pomnik odsłonięto pod koniec 2000 roku, obok stoi też kamień z pamiątkową tablicą i kapliczka, a gdy wjeżdżałem na parking, mijałem przydrożny krzyż, który jako pierwszy upamiętnił ks. Jerzego. Wszędzie dookoła widzę tabliczki, że w Górsku jest muzeum poświęcone księdzu Popiełuszce. Skoro już tu jestem, to podjadę tam, myśląc, że to gdzieś „za rogiem”.
To nie jest „za rogiem”. Od głównej drogi do muzeum jest bite dwa kilometry. Muzeum Multimedialne bł. ks. Jerzego Popiełuszki mieści się na pierwszym piętrze w dobudowanym skrzydle domu z 1817 roku. Dom stoi obok kościoła. Muzeum, choć niezbyt wielkie, jest bardzo nowoczesne i multimedialne. Na parterze są dwie sale, które również można zobaczyć. Pierwsza poświęcona matce księdza – Mariannie, druga wielkim Polakom. Zwiedzanie jest bezpłatne, choć można wrzucić dobrowolny datek do skarbonki. Więcej informacji znajdziecie na stronie muzeum: muzeum.gorsk.org.pl. A z mojej strony mogę Wam jedynie polecić to miejsce, jako to, które warto odwiedzić.
No, dobra, teraz to naprawdę pora wracać do domu. Dochodzi 13:30, gdy znów jestem przy DK80. Ruch na szosie całkiem spory. W Przysieku widzę jeszcze niewielki kościółek. Jest współczesny, zbudowany na przełomie XX i XXI wieku, ale bardzo ładny. Podjeżdżam bliżej, aby cyknąć kilka ujęć i chcę jechać w dalszą drogę, gdy… Siodło od roweru zrobiło nura, niczym żuraw. Byłem wystarczająco daleko od kościoła, aby bez wyrzutów sumienia zapytać siebie samego: „Co jest, do nędzy?!”. No, tak, śrubka się poluzowała, a klucza oczywiście nie mam. 

Drogę z Przysieka do Torunia pokonuję więc w mękach, bo siodło co chwila idzie w dół, albo do góry. Już po kilkuset metrach dupsko jest poobijane, a gdzie tu jeszcze… Nawet sobie nie wyobrażacie, jak się ucieszyłem na widok kościoła Rydzyka. Nie, żeby jakoś ta budowla szczególnie koiła nerwy, nie w tym rzecz. Chodzi o to, że byłem już w swoim city, inna rzecz, że "home sweet home" był na drugim końcu tego city, ale ten szczegół mój mózg pominął. Teraz wystarczyło tylko dojechać do Motoareny i złapać tramwaj. Dojeżdżam i... o rzesz kurwa... całuję zderzak pesy. Mojej pesy! Następna "piątka" za pół godziny. W pół godziny, to bym dojechał do domu. No, dobra, gdyby mi siodełko nie latało, ale sterczeć na przystanku przez 30 minut nie mam zamiaru. Jeszcze kto pomyśli, że jestem jakiś kibić żużlowy, czy coś. A mnie żużel tyle obchodzi, co... No, generalnie mnie nie obchodzi. Więc jadę dalej, może złapię "jedynkę" na Uniwersytecie. 

Dojeżdżam do Plazy. W zasadzie tyłka już nie czuję, tyłek gdzieś se poszedł. A może został na pętli Motoarena i dojedzie później? W każdym razie reszta mnie łapie autobus, który akurat podjeżdża. Pakuję się z tym cholernym klamotem, którego nie nazwę rowerem, bo byłaby to ujma dla innych rowerów i dawaj do domu. Ale spokojnie, "cholerny klamot" został naprawiony, więc znów jest rowerem. A ja planuję kolejne wyprawy.
kościół w Przysieku