ZOBACZ DRUGĄ ODSŁONĘ "Po Toruniu"

31 marca 2016

Prace porządkowe na Forcie I

Czas: 29.03.2016 r., godz. 10-15
Miejsce: Fort I im. Jana III Sobieskiego (Winnica)

Jest wtorek, 29 marca, godzina 10, może minutę po. Przed winnickim lasem kręci się już parę osób z psami, są też pierwsi poświąteczni spacerowicze, a drużyna kolarska młodzików przyjechała na trening. Las, do którego wchodzę, jest mi dobrze znany, w końcu od ponad ćwierćwiecza jesteśmy sąsiadami. Znam na pamięć ścieżki i szlaki również te częściowo zatarte. Jednak tego dnia nie przyszedłem tu jako leśny łazik, tylko jako bloger, który chce Wam pokazać grupę świetnych ludzi, którzy robią coś wielkiego i to zupełnie bezinteresownie.

Obieram kurs na Fort I. Pokazywałem Wam go w zeszłym roku i dwa lata temu. To miejsce niezwykłe pod wieloma względami, ale nie o nim chcę dziś opowiedzieć. Fort Sobieski jest jedynie tłem całej historii.

Na Buchtafort wchodzę przez dziurę w kracie fortecznej. Krótka wspinaczka i już zadyszka – chyba przesadziłem w święta. To miejsce znam od dziecka. Już w wieku 4-5 lat bawiłem się tutaj i to był mój pierwszy kontakt z Twierdzą Toruń, choć wtedy pozostawałem w zupełnej nieświadomości tego, z jak wyjątkową architekturą mam do czynienia. Wtedy to były po prostu bunkry, a kopuły wież pancernych rozbudzały wyobraźnię, która podpowiadała dzieciakowi, że oto trafił do polskiego Roswell, gdzie wylądowały nie jeden a trzy statki kosmiczne. Czwarta wieża przykryta zastępczą kopułą z blachy kojarzyła się bardziej z radzieckim sputnikiem, aniżeli konstrukcją pozaziemskiego pochodzenia. Tak, czy inaczej myślę, że właśnie wtedy złapałem fortecznego bakcyla, który nie odpuścił również w dorosłym życiu.

Przy jednej z kopuł klęczy Arek czyszcząc swoją piłę łańcuchową. Po chwili pojawia się Darek, Kamil i inni… Imiona się zmieniają, czasem jest ich więcej, czasem mniej, w zależności od tego, ile kto ma wolnego czasu. Poświęcają go zupełnie bezinteresownie, nie oczekując podziękowań czy pochwał – chociaż na nie zasługują. Wszyscy korzystają z prywatnego sprzętu, robią zrzutki na paliwo i łańcuchy do pił, organizują wywózki śmieci. W przypadku Fortu I wyręczają miasto, które – jako właściciel – jest wprawdzie zobowiązane do dbania o nieruchomość, tym bardziej jeśli ta jest zabytkiem, ale najwyraźniej władza nic sobie z tego nie robi. Życie i upływające lata wielokrotnie pokazały, że toruńscy rajcy mają w głębokim poważaniu Twierdzę Toruń, która – wydaje się – że bardziej stanowi dla nich problem, niż przedstawia jakąś wartość. Wprawdzie, co jakiś czas pojawia się światełko w tunelu w postaci spotkań przy kawce i ciasteczku, ale miłośnicy toruńskich fortyfikacji nauczyli się podchodzić z dystansem do inicjatyw płynących z Ratusza, wiedząc, że są to działania iluzoryczne. Dlatego też część z nich postanowiła wziąć sprawy we własne ręce – i to dosłownie. Umawiają się, aby ratować pruskie fortyfikacje przed destrukcyjną działalnością człowieka i matki natury. Od kilku miesięcy prowadzą sukcesywną wycinkę dzikich krzewów na Forcie I. Na początku odsłonili kopuły wież pancernych, teraz oczyszczają okolice schronów. Godziny ciężkiej pracy przynoszą efekty. Teren wreszcie nabiera przejrzystego wyglądu, a zza pociętych krzaczorów wyłania się piękno XIX-wiecznej twierdzy.

Tutaj każdy zna swoje zadanie. Jedni wycinają krzewy i tną je na mniejsze kawałki, inni układają je na stosy. Praca wre, ale atmosfera jest bardzo luźna – przyjacielska. Pozyskane drewno nie będzie zmarnowane – ma być przekazane potrzebującym.

Wtorkowe prace trwały około pięć godzin. Tyle wystarczyło, aby krajobraz na Forcie I kolejny raz uległ zmianie – i to na lepsze. Następny schron został odsłonięty. Czerwone cegły wreszcie mogą cieszyć się promieniami słońca. Miejski przewodnik Adam Kowalkowski – jako duchowy opiekun grupy – forteczny mistrz Yoda – zarządza jeszcze przesunięcie zastępczej kopuły, aby zasłonić otwór pancernej wieży. Wszyscy zastanawiają się, ile czasu minie, nim ktoś odsłoni go ponownie, bo w tym wszystkim najbardziej zniechęcająca jest ludzka głupota tych wszystkich, którzy łażą po fortach tylko po to, aby coś zniszczyć. Czasem – owszem – robią to nieświadomie, ale najczęściej ich działania są, w swej prymitywnej formie, celowe.

Dzień na Buchtaforcie dobiega końca. Zebrani jeszcze chwilę planują kolejne akcje i wypady, po czym rozchodzą się do domów. Chyba wszyscy są zadowoleni z efektów kilkugodzinnej pracy. Jeśli nie, to powinni, bo dzięki Nim, Twierdza Toruń odzyskuje dawny blask.

21 marca 2016

Schron przeciwlotniczy z czasów zimnej wojny

Stare Miasto.
Odrodzenia, to jedna z głównych arterii Torunia, stanowiąca jednocześnie granicą między Starym Miastem a Chełmińskim Przedmieściem. Każdy torunianin zna tę ulicę i bez zastanowienia jest w stanie wskazać ją na mapie. Część z Was może nawet kojarzy niepozorny parterowy domek na wysokości Muzeum Etnograficznego, nieopodal przystanków autobusowych. Ale jeśli nie kojarzycie, to nic nie szkodzi. Klasyczny klocek made in (wczesny) PRL z adresem Odrodzenia 4-6, nie przykuwa wzroku. Co więcej – w swej przaśnej formie jest wręcz niewidzialny, poza tym stoi ponad poziomem ulicy i chodnika, co sprawia, że tym bardziej nie rzuca się w oczy. Ten niepozorny domek liczący 92 m kw skrywa jednak pod podłogą swój mały sekret – schron przeciwlotniczy o powierzchni 198 m kw.

Gdyby Henryk Sienkiewicz żył i pisał w latach powojennych, jedna z jego książek mogłaby zacząć się od słów: „Rok 1953 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.” Ale zaraz, zaraz, panie Henryku, przecież to z Ogniem i mieczem. Poza tym „jakoweś” w ’53? Poważnie? Toż to czysty archaizm! Tak czy inaczej, rok 1953 był na pewno rokiem niespokojnym, a to głównie za sprawą dwóch panów, którzy objęli władzę po przeciwnych stronach żelaznej kurtyny. Po prawie roku próżni, od śmierci Stalina, Związkiem Radzieckim zaczął rządził Nikita Chruszczow, z kolei na tronie Króla Ameryki Północnej zasiadł generał Dwight Eisenhower – weteran II wojny światowej, który kierował m.in. inwazją na Sycylię i Półwysep Apeniński. Chociaż zimna wojna trwała od 1947 roku, to właśnie za sprawą zmiany władz w ’53, weszła na kolejny poziom, głównie za sprawą Eisenhowera. Nowy prezydent postawił sobie za cel zwiększenie arsenału jądrowego, co zresztą mu się udało. Chruszczow, z kolei, swoje rządy zaczął od destalinizacji, co jednak nie zmieniło podejścia Amerykanów, którzy nadal uważali ZSRR za najpoważniejszego wroga. Wyścig zbrojeń trwał, więc widmo III wojny światowej wciąż wisiało zarówno nad państwami Bloku Wschodniego w Europie, jak i nad USA. Nic więc dziwnego, że zaczęto budować schrony w ilościach wręcz masowych. W Ameryce nastała moda na przydomowe bunkry, z kolei w demoludach niewielu było stać na taki luksus, jak prywatny schron. Z braku innych możliwości, zwykłym zjadaczom czerstwego chleba, pozostało liczyć na opiekę państwa. 

W Polsce, podobnie jak w innych państwach pod radzieckim butem, budowano podziemne kompleksy zarówno dla władz centralnych i lokalnych, jak również dla ludności cywilnej, m.in. na terenach największych zakładów przemysłowych (w Toruniu w latach ’60 powstał m.in. schron pod ELANĄ).

W Toruniu swój schron miała Miejska Rada Narodowa, która do połowy lat ’70 zajmowała budynek dzisiejszego Urzędu Marszałkowskiego przy Placu Teatralnym. To właśnie MRN, na czele z przewodniczącym Tadeuszem Konarskim, rządziła wówczas miastem. Jednakże Konarski z prezydenckimi kompetencjami, musiał mieć osobny bunkier – swoje centrum dowodzenia w warunkach wojny. Tak właśnie powstał schron przeciwlotniczy na terenie dzisiejszego Muzeum Etnograficznego.

Ukończony w 1956 roku nigdy nie spełnił swojego zadania, zresztą bardzo szybko przeszedł w ręce komendy miejskiej Straży Pożarnej, która zaadoptowała podziemia na magazyn specjalnego sprzętu przeznaczonego na czas wojny. Latem 1975 r. zarówno dom, jak i schron, przejmuje toruński magistrat i zatrudnia pracownika, którego zadaniem jest opiekowanie się schronem. Pracownik, pod koniec lipca, wprowadza się do domu wraz z rodziną. W połowie lat ’70, kiedy wokoło powstawały wieżowce i bloki z wielkiej płyty, a metraż mieszkań nie przekraczał kilkudziesięciu metrów kwadratowych, własny domek w centrum miasta o powierzchni prawie 100 m kw, musiał być prawdziwym luksusem.
Niepozorny budynek, zarówno teraz, jak i wtedy, nie wzbudzał niczyich podejrzeń. Zdradzać mógł jedynie tajemniczy kominek przykryty spadzistym daszkiem, w rzeczywistości będący wyjściem ewakuacyjnym ze schronu, ale kto tam zwracał na niego uwagę. Tymczasem zarówno pod domem, jak i sąsiadującym z nim niewielkim ogródkiem, ukryto schron dwa razy większy od samego bungalowu.
Pora wejść do środka. Wnętrze domu wygląda, jakby ktoś wyprowadzał się stąd w pośpiechu i zapomniał wziąć część mebli. Jak na budynek z lat ’50, pokoje są przestronne, no może z wyjątkiem kuchni, która jest niewiele większa od mojej łazienki. Panuje tu spora wilgoć – czuje się ją w powietrzu, widzi na pofałdowanych, odklejających się tapetach. Podobno kiedyś zalało cały budynek, a wodę trzeba było wynosić wiadrami. Do schronu prowadzi niewielki przedsionek i zwykłe piwniczne schody. No, może nie do końca zwykłe. W domach z tamtego okresu zazwyczaj budowano proste schody, tymczasem tutaj klatka schodowa zakręca, niczym w latarni morskiej. Gdy już jesteśmy pod ziemią, po lewej stronie faktycznie jest niewielka piwniczka, po prawej zaś za podwójnymi masywnymi drzwiami ze stali, rozciąga się prawie dwustumetrowy schron przeciwlotniczy.
Podziemny korytarz ma kształt kanciastej litery C. Po obu stronach znajdują się wejścia do pomieszczeń, które w przeszłości miały pełnić funkcje m.in. kuchni, magazynów i sali konferencyjnej. Któryś z pokoi z pewnością był przeznaczony na prezydencki gabinet i sypialnię. Jest też toaleta (nie sprawdzałem czy działa). Schron posiadał również własną kotłownię i wciąż działający system wentylacyjny oraz – jak każdy tego typu obiekt – wyjście ewakuacyjne, oddalone od domu o kilkanaście metrów. Z wyposażenia praktycznie nic nie zostało. Obiekt świeci pustkami i stanowi nie lada wyzwanie dla nowych właścicieli. Kilka lat temu pieczę nad domkiem i bunkrem objęło Muzeum Etnograficzne. Schron ma swój potencjał i przy odpowiednim nakładzie finansowym, mógłby zostać ciekawie wykorzystany, chociażby jako dodatkowy magazyn dla muzealnym eksponatów czy miejsce wystawowe. Można byłoby również odtworzyć oryginalne wyposażenie tego typu schronów i zainscenizować interaktywne show w stylu Bunkra Wisła. To, co zrobi z tym Muzeum, czas pokaże. Tymczasem Wy, na niniejszych zdjęciach, możecie zobaczyć te wyjątkowe, niedostępne na co dzień, podziemia takimi, jakie są teraz.

L   O   K   A   L   I   Z   A   T   O   R
zobacz całą mapę "Po Toruniu" >>>

15 marca 2016

Drewniane krzesła w cieniu nowomiejskich murów

Stare Miasto.
Starówka z samej definicji jest skazana na architektoniczny marazm. Dla jednym to przekleństwo, dla innych (mam nadzieję, że dla większości) dobrodziejstwo. Nikt, komu ta część miasta jest bliska, nie chce zmian, toteż z taką dezaprobatą podchodzimy do wszelkich nachalnych prób ingerencji (banery reklamowe zasłaniające elewacje, szpetne szyldy rodem z PRL-u czy plakaty przedwyborcze oblepiające miejskie latarnie) wymierzonych w czułą strukturę Starego Miasta – dzielnicy, która dla torunian jest święta. 

Na szczęście, zarówno na Starym jak i Nowym Mieście wolnej przestrzeni pozostało niewiele, do tego każdy centymetr kwadratowy podlega kontroli konserwatora zabytków. Jednocześnie wciąż pamiętam Macieja Obremskiego – byłego wojewódzkiego konserwatora zabytków, który w zamian za 50 tyś. zł łapówki, nie wpisał Rzeźni Miejskiej do rejestru zabytków i tym samym umożliwił jej wyburzenie. Wstrząsający widok z tramwaju, gdy robotnicy cegła po cegle rozbierali zabudowania od strony ul. Lubickiej wrył się w moją świadomość, podobnie jak głos ojca, który powtarzał „barbarzyńcy”. Jego emocjonalne podejście nie dziwi, wszak wychował się na Targowej. „Zasługi” Obremskiego na rzecz toruńskich zabytków, pozostawiły trwałą skazę na instytucji, którą reprezentował, toteż teraz baczniej przyglądamy się każdej konserwatorskiej decyzji. I tu z pewnością ważną rolę odgrywa toruński oddział Towarzystwa Opieki nad Zabytkami czy zwykli miłośnicy Torunia. I dobrze, bo tylko uważne patrzenie na ręce urzędasów jest w stanie obronić miasto przed kolejnymi głupimi, czasem podsycanymi mamoną, decyzjami. Na szczęście, póki co, nikt nie wpadł na pomysł aby wyburzyć Ratusz czy Dwór Artusa, tudzież poszerzyć ulicę Ciasną, a te nieliczne wolne przestrzenie są wykorzystywane dość ostrożnie. Jednym z takich dobrych przykładów, o którym zresztą już pisałem, jest Piernikowe Miasteczko przy ul. Podmurnej – sympatyczne miejsce dla dzieciaków muszących się, po prostu, wyszaleć.
Wróćmy jednak do głównego punktu niniejszego tekstu. Pod koniec listopada 2015 roku, na mapie starówki pojawił się zupełnie nowy punkt. Pomiędzy zbiegiem ulic Wielkie Garbary i Piernikarskiej a Przedzamczem wyrosła interesująca konstrukcja z drewna. Różnej wielkości krzesła swym wyglądem i ceramicznymi zdobieniami od razu kojarzą się z gotykiem i pobliskimi ruinami Zamku Krzyżackiego. Na kostkę brukową ułożoną w plansze do gry w kółko i krzyżyk oraz młynek zwróciłem uwagę dopiero, gdy oglądałem własne zdjęcia. W średniowieczu były to bardzo popularne gry wśród plebejuszy. Gry przetrwały do dziś. Młynka nawet nie kojarzyłem – nigdy w to nie grałem, z kolei kółko i krzyżyk… hmm… trzeba było jakoś zabijać czas na nudnych lekcjach chemii, fizyki czy biologii.
styczeń 2015 r. - teren przed pojawieniem się instalacji
Jeszcze kilka miesięcy temu, ten niewielki, liczący zaledwie kilkadziesiąt metrów długości, teren ciągnący się wzdłuż murów, był mało chlubną częścią starówki. Dziko rosnące, zaniedbane krzaki, często walające się śmieci – słowem: mało reprezentatywne miejsce. Jednak ktoś postanowił to zmienić. Tym kimś była Alicja Bogacka – artystka, która lubi ubrudzić się w glinie i prowadzi swoją autorską Pracownię Ceramiki „CUD”. Jej pomysł idealnie wkomponowuje się w otoczenie, stając się integralną częścią większej i dużo starszej całości. Tu mogę jedynie zgodzić się z zarzutem, że krzesła są niepraktyczne i niewygodne (a czy, do cholery, Żelazny Tron w Czerwonej Twierdzy jest wygodny?!) – racja, takie są, ale myślę, że nie o wygodę tu chodziło. Wszak chyba nikt nie ma złudzeń, że w tym miejscu zaistnieje jakieś szczególnie aktywne życie towarzyskie. Krzesła należy więc postrzegać jako instalację artystyczną, a także kolejne unikatowe miejsce na zrobienie sobie pamiątkowego zdjęcia, z czego turyści (na razie posezonowi) chętnie korzystają.
Na oficjalnym facebookowym fanpage’u Torunia, krzesła zyskały niemal tyle samo zwolenników co przeciwników. Antagoniści najczęściej porównują nową instalację z cmentarzem. Hmmm… Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że w moim mieście jest aż tylu ludzi cierpiących na kojmetrofobię. Stronnicy z kolei z reguły chwalą za pomysł i wykonanie. I nie mogę się z nimi nie zgodzić. Krzesła stanowią bowiem niebanalne wypełnienie przestrzeni i odnoszą się bezpośrednio do historii miasta, czego nie można było powiedzieć o bandzie szkaradnych krasnali swego czasu zalegających pod pomostem na Bulwarze Filadelfijskim. Nikt też nie chciałby kupy betonowych kloców za 40 tyś. zł, które Wrocław zafundował mieszkańcom osiedla Ołbin. Toruńska instalacja była nieco droższa, bo kosztowała 51 tyś., ale w kwestii wizualno-estetycznej, nie ma porównania. Chociaż nie, przychodzi mi jedno – to tak jakby zestawić ze sobą dawno nie opróżnianego toi toi'a z pałacową łazienką wykończoną złotem. I co tu więcej pisać – po prostu polubiłem te krzesła i tyle.

L   O   K   A   L   I   Z   A   T   O   R
zobacz całą mapę "Po Toruniu" >>>